Kiedyś sądziłam, że nie da się napisać nudnej książki na ciekawy temat. Czytelnicze przygody pokazały mi jednak prawdę, jednak przez lata wciąż uparcie tkwiłam w przekonaniu, że naprawdę nie ma kiepskich pozycji o ukochanej przeze mnie tematyce rejonów północnych. Ot, temat jest tak ciekawy i inspirujący, że nawet notatka z błędami ortograficznymi na odwrocie paragonu mogłaby być dobra.
Z błędnego przekonania wyciągnęła mnie interesująco zapowiadająca się "Laponia. Wszystkie imiona śniegu" z przepięknymi reniferami na okładce. Przed lekturą ciekawość podsycili także sami autorzy - Marta i Adam Biernat, którzy prowadzą odwiedzonego przeze mnie kilkukrotnie bloga Bite of Iceland. To nie mogło się nie udać.
Czytając tę książkę, miałam nieodparte wrażenie, że trzymam w ręku coś, co miało być postem na blogu - tekst okazał się jednak za długi, więc podjęto decyzję o książkowym formacie. Problem polegał na tym, że tekstu było za mało, więc wrzucono do niego mnóstwo danych z encyklopedii. Nie zrozumcie mnie źle, informacje encyklopedyczne są jak najbardziej w porządku, lecz trzeba je dodać w odpowiednim miejscu i w odpowiedni sposób - a nużenie czytelnika nie jest dobrym pomysłem.
Ze znudzenia wyrywała mnie jednak irytacja, kiedy kolejna informacja pojawiała się bez żadnego kontekstu, a ja zastanawiałam się, czy przypadkiem nie przespałam kilka stron. Przecież jak to możliwe, że z tematu A przeszliśmy do tematu B w jednej sekundzie? Zasługą takiego obrotu spraw okazały się nie tylko powrzucane tu i ówdzie podstawowe dane, ale też liczne dygresje i dygresje do dygresji, a nawet dygresje do dygresji z dygresją.
W mojej głowie kłębiło się wciąż pytanie "serio?". Nie mogłam pojąć, jak po dygresji odbiegającej mocno od tematu, wrzucone zostało kolejne nawiązanie, a po kilku stronach następował powrót do właściwego tematu, kiedy ja już dawno zapomniałam, o czym właściwie była mowa. Sprawy nie ułatwiał podział na rozdziały, który nie nadawał kierunkowości myśli. Same tytuły poszczególnych fragmentów nie mówiły w zasadzie nic konkretnego, a podział często okazywał się zbędny - treść rozdziałów pozostawała bardzo podobna, a jedna tematyka ciągnęła się przez kilkadziesiąt stron (z dygresjami, rzecz jasna).
Mam wrażenie, że przeczytałam książkę napisaną na siłę. Maksimum tekstu, minimum ciekawych treści i przeładowanie zbędnymi informacjami z encyklopedii. "Laponia. Wszystkie imiona śniegu" nie zabrała mnie w magiczną podróż na północ. Zachwyciła mnie jedynie działającym na wyobraźnie opisem oraz przepięknymi zdjęciami.
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Data wydania: 31.10.2018
Liczba stron: 382
Przeczytane: 08.07.2020
Ocena: 3/10
Ocena: 3/10
Nie będę sięgała po ten tytuł. 😊
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem nic nie stracisz ;)
UsuńNiestety autorzy potrafią ciekawe tematy potraktować w nudny sposób. Do zainteresowanie czytelnika potrzeba znacznie więcej niż tylko wart uwagi temat, ważny jest również sposób przekazu. Ja już przekonałam się o tym nie raz.
OdpowiedzUsuńDokładnie! Sposób przekazu jest bardzo istotny :)
UsuńOj jaka szkoda. Kiedy zobaczyłam jaką książkę recenzujesz, w duchy myślałam sobie "Jest!" Mam w sobie żyłkę podróżniczą, lubię poznawać inne zakątki świata, a o Laponii wiem tyle, że jest tam zimno i mieszka tam św. Mikołaj. :D A przynajmniej tak mówili rodzice, gdy byłam mała. ;) Kiedy jakiś czas temu zobaczyłam tę książkę w zapowiedziach, zaraz sobie zapisałam tytuł, żeby kiedyś przeczytać. Twoja recenzja sprawiła, że mocno zrzedła mi mina i nie wiem co myśleć.
OdpowiedzUsuńJa tę książkę miałam w planach, odkąd tylko została wydana. I, prawdę mówiąc, jestem w szoku - na instagramie pytałam o tę książkę i sporo osób odpowiedziało, że także kiepsko ją wspominają. Więc to raczej nie tylko moja opinia.
Usuń